Kolej na GUCIA
W marcu 2007 roku pojawił się na naszym podwórku Gucio.
Olbrzymi łeb, zapadnięte boki, zmierzwiona sierść i duże rany pod okiem,
za uchem i na łapie, ślipia jak szparki, uszy czarne. Oczywiście
pełnoprawny mężczyzna, troszkę podsikujący... Dostał jeść, zdjęte
zostały z niego kleszcze jak czołgi (był marzec!) i ... nie chciał
odejść.
Skąd przyszedł, gdzie dotąd mieszkał już się nie dowiemy. A przy
wszystkim był bardzo przyjazny. I to właściwie on podjął decyzję, że z
nami zamieszka. Zajął stojącą na ganku budkę postawioną tam po to by
jakieś spóźnione futro mogło doczekać we względnym zaciszu otwarcia
drzwi.
Do tej pory rozczulają mnie zdjęcia na których widać jak śpi ufnie wierząc, że żadna krzywda go tutaj nie spotka.
Dość długo trwało zanim został wyleczony z kolejnych przypadłości. O
tak: kolejnych - to jest trafne określenie. W czasach Gutka jeździliśmy
do lecznicy w P. gdzie każda dolegliwość leczona była po kolei, a za
każde otwarcie drzwi opiekun pacjenta był kasowany. Było (długie)
leczenie ran, zrobił się ropień, który musiał być w narkozie usuwany,
leczyliśmy zapalenie spojówek, świerzba... Na końcu była kastracja. Z
usług tej lecznicy definitywnie zrezygnowaliśmy.
Jeszcze w czasach kiedy miał status kota dochodzącego bronił terenu,
który uznał za swój. Zdarzały się potyczki z Agresorem, obcym kotem,
który wcześniej często napadał na nasze koty. Po którejś z takich
potyczek trawnik wyglądał jak pole bitwy, Gucio tego dnia nie przyszedł,
obawialiśmy się o jego "całość", ale wrócił, wyszedł z opresji bez
szwanku.
Od początku czuliśmy, że Gucio zostanie z nami na zawsze. Tak się
też stało. Czwarty kot w stadzie, ale pierwszy, który nie szczędzi nam
oznak swojego uczucia. Pierwszy, który sam wchodzi na kolana i jest
wtedy szczęśliwy. Tak jak my.
Od prawie półtora roku wiemy, że Gucio ma FIV. I choć bywało źle dzielnie razem walczymy.
Wiemy, że jest to wyrok, ale staramy się odsunąć go w czasie jak tylko się da. Jest dobrze.
Komentarze
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz