Azyl w Konstancinie - Barba w roli głaskaczki
Zaczęło się od tego że raptem okazało się, że mam dużo czasu
Od dawna jadąc do Warszawy spoglądałam w uliczkę gdzie podobno jest
Azyl, a ja mieszkając od kilku lat w okolicy nie zebrałam się, żeby choć
raz tam zajrzeć
W końcu udało się. Pierwsze wrażenia, pierwsze działania. Potrzeb tam
jest co niemiara, kotów multum, gdzie nie spojrzeć to kot, ale zwierzaki
mają tam dach nad głową, codziennie miskę jedzenia, brakuje im jedynie
własnego domu, ale żyją. Pozbierane z różnych miejsc gdzie los ich byłby
przesądzony. Przy takiej ilości futer pracy jest ogrom. Ale przy
energii p. Ireny to jakoś wszystko funkcjonuje. Zaczęłam pomagać. Ale
okazało się, że najlepiej wychodzi mi cywilizowanie dzikunków. Zostałam
nawet ochrzczona przez część personelu Azylu "panią głaskaczką"
Pierwszy był Rysio. Starałam się nadawać kolejnym kociakom tymczasowe
imiona, bo jak zwierzątko ma imię to jest. Bezimienne jakby nie
istniało.
Pierwszy kontakt z Rysiem
Chwila głaskania, cichej przemowy i Ryś wygląda tak
A następnie
U Rysia byłam kilka razy, po wyleczeniu znalazł szybciutko dom, bo jak wszystkie koty był wyjątkowy.
Były kolejne, które dawało się oswoić, szły na swoje.
W zasadzie pamiętam jeden przypadek tak trudny, że skończył się
ranami gryzionymi, spuchniętą ręką i antybiotykiem. A koteczka wyglądała
bardzo miło, tyle, że prawdopodobnie strach przed człowiekiem był nie
do pokonania. Lusia została w azylu.
O specjalizacji next time ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz